+ 6°C
logo CIECHOCINEK

Góry to życie – wywiad z Januszem Wyrąbkiewiczem

14 March 2025 71

Ciechocinianin Janusz Wyrąbkiewicz dzieli się swoją fascynacją górami, która pozwala nieustannie stawiać coraz wyższe cele. Jego droga na szczyt to historia pełna wyzwań, sukcesów i niezłomnej woli, a ponad 50 maratonów i ponad 50 zdobytych szczytów pozaszlakowych to tylko część tego, co udało mu się osiągnąć. 

 

Jak zaczęła się Pana przygoda z górami?

Janusz Wyrąbkiewicz: Dość spontanicznie, gdy pojechałem z przyjaciółmi na wspólną wyprawę. Wcześniej byłem aktywny w różnych sportach – narty, rowery, bieganie, ale dopiero w górach poczułem, że to jest moje miejsce. I tak zaczęła się moja przygoda w Tatrach, a potem już coraz wyżej i dalej – aż po Himalaje. Góry to wyzwanie, które łączy wszystko – fizycznie, psychicznie i emocjonalnie. Kiedy wspinam się, to cały świat znika – nie myślę o codziennych problemach. Koncentracja na zadaniu to coś, co daje ogromną satysfakcję. Poza tym góry uczą pokory, wytrwałości i cierpliwości. Za każdym razem, kiedy staję na szczycie, czuję ogromną radość z pokonania siebie. To są te momenty, które uzależniają – i dlatego nie przestaję.

 

Pana pasja do gór jest imponująca. Zabiera Pan ze sobą zawsze flagę Ciechocinka. Co ona dla Pana oznacza?

Flaga Ciechocinka to dla mnie coś więcej niż symbol – to mój sposób na łączenie pasji górskiej z miłością do mojego miasta, bo jestem lokalnym patriotą. Ciechocinek to moje korzenie, to miejsce, które mnie ukształtowało. Udzielam się społecznie jako członek Towarzystwa Przyjaciół Ciechocinka. Współorganizuję wydarzenia sportowe, takie jak np. ciechociński półmaraton, zorganizowałem też kiedyś turniej Nordic Walking pomiędzy sanatoriami. Flaga na szczycie to dla mnie symbol tego, skąd pochodzę i z jakimi wartościami się utożsamiam. Kiedy ją rozkładam w górach, czuję, że robię coś dla mojego miasta i ludzi, którzy mi tam kibicują.

 

Zdobył Pan himalajski sześciomiesięcznik Lobuche Peak. Co w tym wyzwaniu było najtrudniejsze?

Podróż na Lobuche Peak, położony w Nepalu, blisko bazy pod Mount Everest, była jednym z najważniejszych doświadczeń w mojej górskiej karierze. Szczyt o wysokości 6119 metrów jest udostępniany przez władze Nepalu dla amatorów, ale nie ma wątpliwości, że wymaga pełnej koncentracji i odpowiedniego przygotowania. Wspięcie się na niego było nie tylko wyzwaniem fizycznym, ale i mentalnym. Na tych wysokościach organizm reaguje inaczej, a brak tlenu zmusza do jeszcze większego wysiłku. Wyprawa zaczęła się od przylotu do Lukli – lotniska, które uważane jest za jedno z najbardziej niebezpiecznych na świecie. Krótki pas startowy wśród górskich szczytów sprawia, że lądowanie i start są wyjątkowo trudne, a zarazem emocjonujące. Często trzeba czekać na odpowiednie warunki pogodowe, ponieważ jakiekolwiek zmiany w pogodzie mogą całkowicie uniemożliwić lot. Z Lukli ruszyliśmy na trekking, przechodząc przez Namche Bazar, Tengboche, aż dotarliśmy do Everest Base Camp. Było to miejsce, które wywołało wrażenie niemal mistyczne – otoczeni przez majestatyczne góry – najwyższe szczyty Himalajów, poczuliśmy ogromny szacunek do przyrody i historii tego regionu. To była nasza pierwsza aklimatyzacja, potem kontynuowaliśmy drogę przez Lobuche i dotarliśmy do High Campu, który znajduje się na wysokości ponad 5000 metrów. Warunki były surowe, temperatura spadała poniżej zera, a powietrze stawało się coraz rzadsze. Nocowaliśmy w namiotach przy temperaturze -15 stopni. Następnie odpoczywaliśmy w Everest Base Camp i aklimatyzowaliśmy się. Widok na Everest i okoliczne szczyty był niezapomniany.

Na wysokości ponad 6000 metrów, gdzie zaczynała się wspinaczka na Lobuche, warunki atmosferyczne potrafią zmieniać się w ciągu kilku godzin. Musieliśmy być bardzo skoncentrowani, wspinając się po stromych, lodowych ścianach z użyciem raków i czekanów. Na szczęście mieliśmy bardzo sprzyjającą aurę pogodową i udało nam się zdobyć szczyt. Po kilku dniach wróciliśmy do Lukli, ale problemy z lotniskiem wróciły. Czekaliśmy kilka dni na poprawę pogody, ponieważ warunki atmosferyczne w tym regionie są niezwykle zmienne. W końcu, mając tylko cztery dni do wylotu do Warszawy, załatwiliśmy transport helikopterem do Katmandu, co pozwoliło nam bezpiecznie wrócić. To było wyzwanie, ale cała ta wyprawa nauczyła mnie, jak ważne jest odpowiednie przygotowanie, cierpliwość i pokora w obliczu górskiej przyrody.

 

A Mont Blanc, to już zupełnie inna historia?

Do Mont Blanc próbowałem podejść trzy razy. Pierwsza próba miała miejsce podczas okresu COVID. Byliśmy w pełni przygotowani – sprzęt, kondycja, wszystko na miejscu – ale na dzień przed dostaliśmy maila o zamkniętych schroniskach i musieliśmy się wycofać. Zamiast tego, zmieniliśmy decyzję i zdecydowaliśmy się na wejście na Grossglockner w Austrii, gdzie udało nam się skorzystać z doskonałego okna pogodowego i zdobyć najwyższy szczyt tego kraju. W drugim roku postanowiłem spróbować ponownie. Przygotowania były podobne, ale tym razem to pogoda pokrzyżowała plany. Dotarliśmy do schroniska Gonella, gdzie zaczęliśmy aklimatyzację, ale kiedy tylko wyszliśmy na wysokość powyżej 3500 metrów, warunki drastycznie się pogorszyły. Zrobiło się mgliście, wietrznie i bardzo niebezpiecznie. Musieliśmy się wycofać, bo dalsza wspinaczka w tych warunkach była zbyt ryzykowna. Dopiero za trzecim razem, po trzech latach starań, udało się zdobyć Mont Blanc. Zorganizowaliśmy całą wyprawę w czteroosobowym zespole samodzielnie, bez przewodników. Bardzo skupiliśmy się na aklimatyzacji. Zaczęliśmy od niższych wysokości, przechodząc przez Alpy Sabaudzkie, żeby dać organizmowi czas na adaptację do coraz wyższych partii gór. Mieliśmy bardzo sprzyjającą pogodę, co w połączeniu z ogromną determinacją zaowocowało – po tylu nieudanych próbach wiedzieliśmy, że to musi być nasz moment. Zaczęliśmy od schroniska Tête Rousse i wspięliśmy się na wysokość około 4000 metrów, gdzie nocowaliśmy w schronisku Gouter. Kolejnego dnia ruszyliśmy w stronę samego szczytu, podchodząc do finalnego ataku. Do dzisiaj pamiętam ogromne emocje, tuż przed wejściem na szczyt. Każdy krok wymagał skupienia, ale też radości, bo w końcu spełnialiśmy nasze marzenie. To była naprawdę wyjątkowa wyprawa, nie tylko dlatego, że zdobyliśmy Mont Blanc, ale także dlatego, że udało się to po tylu nieudanych próbach.

 

Wspaniale, gratulujemy! Góry wymagają odpowiedniego przygotowania. Jakie zasady są dla Pana najważniejsze podczas takich wypraw?

Najważniejsze to odpowiednie przygotowanie i bezpieczeństwo. Zawsze zaczynam od sprawdzenia prognozy pogody. W górach pogoda może zmienić się w ciągu kilku godzin, więc trzeba być na to gotowym. Po drugie, nigdy nie wchodzę sam – zawsze mam towarzyszy, z którymi dzielę wyzwania. Wreszcie, odpowiedni sprzęt – rakiety, raki, czekan i lawinowy detektor. To absolutne minimum, jeśli chodzi o bezpieczeństwo. Wysokogórska wspinaczka to nie jest zabawa, tu trzeba być przygotowanym na wszystko. Co więcej, zanim zdecydujemy się na wspinaczkę w trudniejszym terenie, zawsze warto odbyć odpowiednie szkolenia. W Polsce organizowane są specjalistyczne kursy – zarówno zimowej turystyki wysokogórskiej, jak i kursy wspinaczkowe, które trwają zazwyczaj kilka dni. Udział w takich szkoleniach z doświadczonym przewodnikiem tatrzańskim pozwala zdobyć niezbędne umiejętności, np. obsługę sprzętu lawinowego, poruszanie się po trudnym terenie czy ocenę niebezpieczeństw. Tego typu przygotowanie jest kluczowe, bo wspinaczka w trudnych, wysokogórskich warunkach rzadko wybacza błędy. 

 

Czy ma Pan jakiś autorytet górski, który Pana inspiruje?

Myślę, że jednym z największych moich autorytetów jest Rysiek Pawłowski. Może nie jest to przyjaciel w tradycyjnym rozumieniu, ale na pewno dobry znajomy, z którym miałem przyjemność dzielić pasję do gór. Oczywiście, są też tacy giganci jak Jerzy Kukuczka czy Wanda Rutkiewicz, których osiągnięcia w górach są nieocenione, jednak warto pamiętać, że oboje zginęli w Himalajach. Dla mnie w górach ważne jest, by móc się nimi cieszyć, zdobywać je, ale z szacunkiem do niebezpieczeństw, jakie one niosą. Dlatego moim największym autorytetem pozostają Piotr Pustelnik i Rysiek Pawłowski – to polscy himalaiści, którzy pozostawili ogromny ślad w historii gór. Mam również swoich młodszych kolegów, jak Wojtek Sowa – przewodnik tatrzański, który doskonale zna Tatry. Często umawiamy się na wspólne wyprawy, planując wejścia na pozaszlakowe szczyty. Takie spotkania i wspólne wędrówki to dla mnie prawdziwa przyjemność.

 

Poza górami, odwiedził Pan wiele krajów i kontynentów. Które miejsca zrobiły na Panu największe wrażenie?

Podróże są moją drugą pasją. Byłem na wszystkich kontynentach – od Ameryki Południowej – Ekwadoru i wysp Galapagos, po Azję Południowo-Wschodnią i Skandynawię. Jeśli miałbym wyróżnić jedno miejsce, to Islandia. To prawdziwy raj dla miłośników przyrody. Surowa, dzika, pełna wulkanów, lodowców i gejzerów. Islandia to także kraj, gdzie z łatwością można poczuć się częścią natury. Jednym z najwspanialszych przeżyć była zorza polarna – nigdy wcześniej nie widziałem czegoś tak spektakularnego. Poza Islandią, Skandynawia zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Przemierzając Norwegię, Szwecję i Lofoty, poczułem, jak potężna i piękna jest ta część świata.

 

Jakie są Pana plany na górską i podróżniczą przyszłość?

W najbliższym czasie wylatuję do Nowej Zelandii i Australii, gdzie wespnę się m.in. na Górę Kościuszki. W drugiej połowie roku mam zamiar zdobyć Kilimandżaro. W przyszłym roku planuję Fuji w Japonii a także wyprawę na Aconcaguę w Argentynie – najwyższy szczyt Ameryki Południowej. A jeśli chodzi o podróże, to na pewno nie zamierzam przestać. Jest jeszcze wiele miejsc na świecie, które chcę odwiedzić: Patagonię, Alaskę, a może i jeszcze kolejne zakątki Himalajów. Góry to część mojego życia i myślę, że nie ma dla mnie końca tej pasji.

 

Wywiad z “Zdroju Ciechocińskiego” – luty 2025

Zwiększ czcionkę
Wersja kontrastowa